Powroty do miejsc, w których już byliśmy charakteryzuje luz i brak list typu „must see”. Taki klimat to idealnie tło do wypadu sylwestrowo-noworocznego. I chociaż jeszcze w listopadzie łudziłam się, że może jednak rok 2025 powitamy w Hawanie, to ostatecznie sylwestrowy toast wznieśliśmy znacznie bliżej. W Porto.
To była moja trzecia wizyta w Porto. I chociaż był luz, słońce i Mąż trzymający mnie za rękę, to z Porto wywiozłam również nutę rozczarowania i smutku.
Porto, pomimo tłumu ludzi, sprawiło na mnie wrażenie miasta umierającego. Nie podupadającego, ale właśnie umierającego. Masa pustostanów i ruin w samym centrum starego miasta jest już nie tylko smutnym, ale wręcz zniechęcającym widokiem. Stan ulic i budynków, w wielu miejscach, woła o pomstę. Miasto sprawia wrażenie jak gdyby pozbawione było gospodarza i pomysłu na zarządzanie.
A szkoda, bo Porto potencjał przecież ma. Jednak nadbrzeże Atlantyku i rzeki Douro, czy nawet Ponte Dom Luis I, to za mało, nawet dla turystów z głowami szumiącymi od licznych degustacji porto.
Jedyne na co się nastawiałam podczas tych odwiedzin w Porto były murale. Zakładałam, że w Nowy Rok będziemy spacerowali uśpionymi uliczkami miasta, w poszukiwaniu ściennych malowideł. Nie wiem jak mogłam myśleć, że druga metropolia Portugalii może mieć jakikolwiek moment uśpienia. Ani mieszkańcy, ani turyści nie odsypiali zbyt długo szaleństw sylwestrowej nocy i tak jak my, szybko zapełnili uliczki dzielnicy Ribeira. Jednak to nie z ich powodu odpuściłam murale.
Przed wyjazdem zainstalowałam w telefonie aż trzy aplikacje, które miały nam wskazać szlak murali w Porto. Testowałam je już podczas sylwestrowego spaceru po mieście, ale żadna nie była dla mnie wystarczająco intuicyjna i przyjazna. A w większości oznaczonych punktów trafialiśmy na marnej jakości graffiti zamiast imponujących murali.
Nie byłam pewna, w którą część miasta powinniśmy się zapuścić, aby należyta jakość i liczba murali zrekompensowały mi wysiłek włożony w pokonywanie stromych ulic Porto. Zniechęcona odpuściłam portugalskie murale. Może jednak posylwestrowa forma nie była najlepszym momentem na taki rodzaj zwiedzania miasta. Żałuję, bo street art bardzo lubię.
Ostatecznie dwa i pół dnia w Porto spędziliśmy głównie na jedzeniu, piciu i leniwych spacerach. Na co absolutnie nie zamierzam narzekać. Fajną odmianą była wyprawa nad ocean. Ponieważ nie załapaliśmy się na wypełniony po brzegi zabytkowy tramwaj, część odległości pokonaliśmy z pomocą Ubera.
Namówiłam też Męża na przejażdżkę autobusem hop-on hop-off. Półtoragodzinny przejazd przez miasto był dla nas okrutną stratą czasu. Wyobrażałam sobie, że może w trakcie odkryjemy jakieś nowe, nieznane nam jeszcze atrakcyjne punkty Porto, ale trasa była nudna, a przejazd długi głównie ze względu na korki i prace remontowe na drogach.
Nie mieliśmy również szczęścia przy wyborze restauracji. Chociaż obie portugalskie zapewniły nam piękne widoki, to za trzecim razem poszliśmy do restauracji włoskiej. I jakkolwiek obrazoburczo to zabrzmi, dopiero pizza i tiramisu uradowały nasze podniebienia.
Podsumowując – czy chcę tym wpisem zniechęcić do odwiedzenia Porto? Nie. Czy uważam, że warto zobaczyć Porto? Tak. Miasto ma swój charakter, urok i kilka perełek.
Jednocześnie uważam, że potencjał Porto nie jest należycie wykorzystany. Ale takie miejsca prawdopodobnie broni ich sława. I już samo to wystarcza, aby w Porto jeszcze długo nie zabrakło turystów.
Może my za kolejnych kilka lat, ponownie sprawdzimy, czy urok Porto działa, czy tylko pobrzmiewa sława miasta i trunku, który z niego pochodzi.